Jest źle, ale może być jeszcze gorzej
Litwini to ludzie postradzieccy. Co powie władza, to dla nich święte. Przeciwieństwo Polaków – rozmową z Renatą Runiewicz-Jasińską zamykamy cykl „Co ty wiesz o innych narodach”
Jak to było – dorastać jako Polka, w polskiej rodzinie, na Litwie?
Mnie, podobnie jak dzieciom innych narodowości, których wówczas tam nie brakowało, wszystko wydawało się normalne. W domu mówiło się po polsku, chodziłam do radzieckiej szkoły litewskiej z polskim językiem wykładowym – bo mówimy o czasach ZSRR. Efektem jest to, że płynnie mówię nie tylko po polsku, litewsku i rosyjsku, lecz także po angielsku, bo i tego języka uczyłam się w szkole. Na podwórku też musiałam mówić przynajmniej w trzech językach, żeby się dogadać z dzieciakami. I bardzo to sobie chwalę.
Wyjechała pani zaraz po maturze. Na stypendium rządu polskiego.
Miałam 17 lat, bo na Litwie do szkoły szło się już w wieku sześciu lat. I byłam dziwadłem w otoczeniu 19-letnich zwykle koleżanek i kolegów. Zwłaszcza dziewczyn. W moich oczach były strasznie dorosłe i... niegrzeczne. Piły piwo, paliły papierosy, chodziły na imprezy. Zgroza. Po tresurze, jaką przeszłam w radzieckiej szkole, nie wyobrażałam sobie, że można takie rzeczy robić. Długo trwało, zanim namówiły mnie do spróbowania piwa. Na Litwie kobiecie wypadało wypić co najwyżej kieliszek szampana, a raczej słodkiego, musującego wina typu Sowietskoje Szampanskoje. Więc jak już okoliczności mnie zmuszały, żebym napiła się alkoholu, zamawiałam koktajl: kieliszek szampana z likierem wiśniowym. I nie chciałam słuchać, że piwo z sokiem wychodzi taniej. Po prostu nie przechodziło mi to przez gardło.